Antoni Magier, znawca spraw starej Warszawy, sięgający pamięcią jeszcze w XVIII wiek wspominał, że „kto sam szedł w nocy przez ulicę, trzymał goły pałasz przed sobą dla przecięcia stryczka, jeżeli mu złodziej na szyję zadzierzgnął”.

Spotykało to wówczas mieszkańców miasta w „przejściach wąskich i pokątnych”. W tym samym czasie „Gazeta Warszawska” odnotowała wyrażenie ze złodziejskiego slangu: „zajął szumowiskiem po ligarach albo po makówce”; oznaczało to, według zeznań skazanego na szubienicę kryminalisty, „uderzyć pałką po nogach albo po głowie”. Metoda taka – jak z tego wynika – była widocznie często stosowana przez rabusiów.

Stryczek, a częściej jeszcze katowski topór, ćwiartowanie ciała i wywieszanie tych ćwierci na palach wbitych na rogatkach miejskich – taki to widok zaobserwował zwiedzający Warszawę we wczesnych latach dziewięćdziesiątych XVIII wieku Inflantczyk Fryderyk Schulz – ukróciły zbójecki proceder w ówczesnej stolicy. Większy wpływ na to miało niewątpliwie oświetlenie ulic i ogólna poprawa stanu bezpieczeństwa.

Zawsze jednak, także w XIX wieku, niebezpieczne bywały opustoszałe place, zaułki, niektóre dzielnice i wszystkie parki. – Rzadko kto odważył się wejść tam w dzień, a cóż dopiero wieczorem czy w nocy, jest to od dawna siedziba łobuzów i wyrostków-doliniarzy – taką opinię o parku Aleksandryjskim na Pradze przekazał jeden z pisarzy w powieści opartej na realiach z życia. O przedmieściu wolskim, gdzie pełno było glinianek, a wąskie i błotniste uliczki wychodziły na pola z gęsto rozsianymi wiatrakami, inny autor, Henryk Nagiel, tak pisał w powieści środowiskowej „Tajemnice Nalewek”: „W okolicach tych glinianek krążą najgorsi bandyci. Wieczorem przejść tu niepodobna. Mieszkańcy sąsiednich domków słyszą nieraz o późnej nocy jakieś dzikie okrzyki i charczenie, odgłosy walki i rozpaczliwe wołania”. Od Woli w stronę Wisły, za okopami, zaczynała się mająca złą sławę okolica zwana przez całe lata „gubernią orłowską”.

Miejsca niebezpieczne w pewnym okresie przestawały nimi być, gdy dzielnica zmieniała charakter. Wiktor Gomulicki wspominał, że w swej młodości znał człowieka pamiętającego czasy, gdy na Marywilu – tam gdzie dziś stoi Teatr Wielki – rozciągało się pustkowie pełne dołów, na które nikt nie śmiał zapuścić się nocą w obawie, by go nie obdarto.

Bolesław Prus, wysyłając Wokulskiego z „Lalki” samego na Powiśle, narażał bohatera swej powieści w najlepszym razie na obrabowanie, bo gdyby udał się tam późnym wieczorem mogłoby to skończyć się dla niego jeszcze gorzej.

Niektóre zaułki Starego i Nowego Miasta były niebezpieczne nie tylko w czasach, o których wspominał Magier, ale i przez cały XIX wiek. Podobnie Mariensztadt i całe wiślane nadbrzeże, gdzie między składowanymi sągami drzewa czaili się bandyci. Przez długi czas różne męty zbierały się w opustoszałych domostwach przy Tamce, a nawet w stojącym pustką pałacu Ostrogskich.

Od czasu do czasu, gdy rozchodziła się wieść o jakimś zuchwałym napadzie, gazety wołały o uaktywnienie się policji, proponowano też, by stworzyć społeczną samoobronę przed bandytami, skoro ta nie spełniała swego zadania. Felietonista „Tygodnika Ilustrowanego” pisał na początku XX wieku, że wieczorem „kto szedł z wizytą lub na preferansa, uzbrajał się w kij sękaty, duży klucz, pierścień żelazny”, zwany pospolicie szpadryną.

W stosunkowo niewielkiej Warszawie i tak było bezpieczniej niż w dużych europejskich metropoliach. Paryż, na przykład, był miastem nad wyraz niebezpiecznym, gdzie działały bandyckie szajki.

Było tak w czasach Franciszka Villona (XV wiek), znawcy i piewcy ówczesnego złodziejskiego świata, opisywanego później tak sugestywnie przez profesora Bronisława Geremka. Nie lepiej było na przełomie XVIII i XIX wieku, gdy w świecie tym brylował Eugeniusz Vidocq, najpierw jako błyskotliwy przestępca, a potem bardzo skuteczny policjant.

Jeszcze w drugiej połowie XIX wieku w stolicy Francji działały liczne szajki bandytów napadających na przechodniów, którzy zapuścili się późną nocą w niebezpieczne rejony. Odbywało się to na ogół w ten sposób, że jeden ze wspólników chwytał upatrzoną ofiarę w uścisk ramienia, a drugi przeszukiwał kieszenie, następnie uduszonego człowieka zrzucano z bulwaru do Sekwany. W złodziejskiej gwarze określano to obrazowo jako „charriage à la mécanique” – przewiezienie maszyną.

W Londynie natomiast w tym samym czasie bandyci działali w sposób wspomniany przez Magiera: metodą „na garotkę”, polegającą na zarzucaniu upatrzonemu przechodniowi stryczka na szyję, uduszeniu go i obdarciu ze wszystkiego. Była to podobno codzienność miasta, póki brytyjski parlament nie uchwalił specjalnej ustawy „Garoters Act”, na podstawie której sprawców bandyckich napadów karano bardzo surowo, m.in. chłostą. Po latach wyrażano przekonanie, że to nie owa ustawa przyczyniła się do zlikwidowania bandytyzmu, ale wzmocnienie bezpieczeństwa na ulicach i wzmożone przeciwdziałanie policji. Akcentowała to mocno „Gazeta Sądowa Warszawska”, gdy na przełomie wieku zakwitło w mieście nożownictwo.

Stanisław Milewski

UDOSTĘPNIJ SOCIAL MEDIACH:

Komentarze

[fbcomments]