Lekcje pobierała od arystokracji kieszonkowego fachu. Podczas egzaminów wstępnych miała dokonać kradzieży. Poznaj sztuczki kieszonkowca na medal!
10 maja 2018
„Pewnego dnia, gdy papa drzemał, starałam się wyciągnąć mu z kieszeni kilka groszy. Zauważono to. Dostałam porządne lanie, jednak nie dlatego, że chciałam coś ukraść, ale że zrobiłam to nieudolnie. To była pierwsza i jedna z najbardziej zapamiętanych przeze mnie lekcji.
Po raz drugi w życiu zbito mnie, gdy przyniosłam ze szkoły pocztówkę, która spodobała mi się u jednej z koleżanek w klasie. Tym jednak razem wbito mi w pupę prawdę, że nie należy ryzykować dla rzeczy bezwartościowych.
Takich lekcji dostałam kilka. Strofowano mnie tylko wtedy, gdy dostrzegano, że moje zdolności idą w niewłaściwym kierunku.”
Dydaktyka z manekinem
O jakich zdolnościach była mowa? Otóż ojciec pani Eleonory uznał, że jego córka ma niezaprzeczalne umiejętności do podbieraniu innym z kieszeni gotówki. Bo Hieronim N. nie był żadnym urzędnikiem, lecz doliniarzem, czyli złodziejem kieszonkowym, złodziejskim arystokratą. W tamtych czasach złodziejski fach, ten najbardziej wysublimowany, wyuczony, zahaczający niemal o artyzm, był sztuką, którą poznawali jedynie najzdolniejsi.
W ówczesnej Europie znanych było kilka szkół złodziejskich. Dużo dobrego mówiło się o Paryskiej, Wiedeńskiej, Moskiewskiej, Berlińskiej i… Lwowskiej.
„Kiedy skończyłam dziesięć lat, zabrano mnie na odpust. Spacerowałam z ojcem między straganami i jak to dziecko, byłam oczarowana mnóstwem pozłacanych pierścionków, kolorowych baloników, fujarek i furkoczących na wietrze wiatraków. W końcu nie wytrzymałam i poprosiłam ojca, by kupił mi jakąś błyskotkę. Nie bardzo wierzyłam, że zadośćuczyni mojej prośbie. Jakież zatem było moje zaskoczenie, gdy wyciągnął portmonetkę. Kiedy mijaliśmy kolejny stragan, tym razem on poprosił mnie o tombakowe spinki do mankietów koszuli. Nie dostałam na nie pieniędzy, więc ściągnęłam pod nieuwagę kupującej coś obok kobiety pięćdziesiąt groszy z portfelika, który miała w koszyku. Na tamte czasy to była nie taka mała sumka. Ojciec zapomniał jednak o spinkach i pozwolił mi zatrzymać te pieniądze. Niestety, już przy trzecim z kolei straganie roztrwoniłam wszystko na dziecięce drobiazgi.
Po powrocie do domu dostałam lanie za to, że nie potrafiłam uszanować pieniędzy, które zdobyłam z narażeniem swojego bezpieczeństwa.”
Kiedy rozmówczyni skończyła 11 lat, ojciec postanowił poważniej zająć się szkoleniem jej wrodzonych umiejętności.
W tym miejscu warto wspomnieć, że przygotowywanie „fachowych kadr” nie jest polskim wymysłem. Najstarsza wzmianka o złodziejskiej szkole pochodzi już z 1585 roku i mowa jest w niej o złodzieju, który nosił nazwisko Wotton. Prowadził on w Londynie gospodę „Smart’s Quai”, a na jej zapleczu szkolił uczniów w wyciąganiu mieszków ze złotem w taki sposób, żeby te nie wydały najmniejszego brzęku. Młodzi chłopcy i dziewczęta trenowali na wiszącym manekinie, którego surdut obszywano dzwoneczkami. Przymocowywano je również do chusteczek wciśniętych w kieszenie. Zadaniem złodziejskiego adepta było bezgłośne wyciągnięcie sakiewki. Oczywiście Wotton nie szczędził razów i kopniaków wymierzanych za każde potknięcie.
W Polsce jedna z pierwszych szkół złodziei, o której stało się dość głośno, powstała na początku XIX wieku w Pszczewie, które wówczas nosiło nazwę Betsche.
W mieście, które w dużym procencie zamieszkiwali starozakonni, pod płaszczykiem żydowskiej szkoły, zwanej po hebrajsku jesziwa, rozpoczęła działalność złodziejska akademia.
W powojennej Polsce w szkołach złodziejskich za niedościgły przykład stawiano takich kieszonkowców jak Szmul Zawiński czy Moryc Szajbe. Ten ostatni przez pewien czas był nawet wykładowcą w lwowskiej szkole złodziei kieszonkowych i do śmierci darzony był przez ówczesnych opryszków ogromnym szacunkiem.
Magiczne sztuczki
„Kiedy zdałam do czwartej klasy szkoły podstawowej, ojciec zatrudnił Mosze Rozencwajga, który w owym czasie był znany na Szmulkach z magicznych sztuczek i występów w szemranych spelunkach Pragi. Byłam zafascynowana lekcjami i już widziałam zazdrosne spojrzenia koleżanek, którym pokażę znikający w moich dłoniach grosik. Jednak ojciec zabronił mówić o tych spotkaniach komukolwiek poza domownikami. Jakiś czas później zorientowałam się, że chodziło o wyrobienie we mnie sprawności dłoni i umiejętności odciągania uwagi, spraw niezbędnych w złodziejskim fachu”.
Kiedy Eleonora skończyła szesnaście lat, oddano ją do lwowskiej szkoły, gdzie rozpoczęło się jej złodziejskie szkolenie.
„Podczas egzaminu wstępnego miałam wyciągnąć portmonetkę z kieszeni jednego ze starych złodziei. Egzamin miał odbyć się na placu Bema. Kiedy mój opiekun odprowadził mnie na miejsce, gdzie po wmieszaniu się w tłum miałam się zająć jego kieszeniami, weszłam nieostrożnie na jezdnię, akurat pod koła przejeżdżającej dorożki. Mój towarzysz w ostatniej chwili pociągnął mnie za rękaw z powrotem na chodnik. Jego uwaga została odwrócona. Kiedy zaczął na mnie krzyczeć, pokazałam mu jego portfel. Od razu zrozumiał, że dał się nabrać. Przez następnych kilka dni czekałam, aż szkoła sprawdzi „referencje” mojego ojca. W tamtym środowisku trzeba było wykazać się nie tylko odpowiednimi zdolnościami, ale i właściwym pochodzeniem.
Na jednej z pierwszych lekcji wyznaczono nam rejony miasta. Tam mieliśmy odbywać praktykę. Po pierwsze dzięki temu nikt nikomu nie wchodził w drogę, po drugie osoba pracująca w wyznaczonym kwadracie ulic poznawała swój teren niczym własną kieszeń.”