Pozostałe miały nadal leżeć pod żwirem. Zagadnął ślusarza ze żwirowni, który potrafił robić takie rzeczy, 21 marca wsiedli do wywrotki i pojechali na stację. Tam operator spychacza zaczął pługiem odkrywać skrzynię, zahaczając o jej róg, powodując dalsze uszkodzenia. Na hałdzie pojawili się również pozostali robotnicy z ekipy załadunkowej, a taki tłumek wzbudził zainteresowanie zawiadowcy stacji.

Kiedy zorientował się, co kryje tajemnicza skrzynia, natychmiast zawiadomił milicję.

Porucznik Franciszek S. sporządził notatkę, z której wynikało, że „na obiekcie kolejowym” przysypana jest większa ilość blachy „niewiadomego pochodzenia”. Milicjant zauważył także, że opisane blachy koloru żółtego „nie posiadają uszkodzeń mechanicznych”, a tylko jeden arkusz jest wygięty na rogu. Na razie nikt nie miał pojęcia, jakim cudem ten ładunek pozostał w wagonie, a dopiero gdy o znalezisku zrobiło się głośno i usłyszał o tym jeden z pracowników „Sklejki”, skojarzył fakty i powiadomił przełożonych. Sprawa stała się jasna, choć nie do końca, bo w tym łańcuchu wciąż brakowało podstawowego ogniwa – momentu zagubienia wagonu.

Operacja ścigania

Nie bacząc na to, milicja rozpoczęła operację ścigania przestępców przyłapanych na gorącym uczynku. W komendzie kolejno przesłuchiwano uczestników zdarzenia, z których czterech przyznało się do winy i szczerze opowiedziało, jak było. Eugeniusz M. był tak skruszony (lub wystraszony), że wyznał zgodnie z oczekiwaniem śledczych: – Stwierdzam, że w kradzieży tej blachy brała udział cała wyżej podana piątka i wszyscy byliśmy w zmowie.

Jedynie zwrotniczy Tadeusz P. nie przyznał się do winy, trzymał się swojej wersji i nie zmienił jej aż do końca procesu.

Dochodzenie nabrało jednak rozpędu niczym kula śniegowa, która uruchomiła lawinę nie do zatrzymania. Zwłaszcza gdy prokurator dostał fakturę wystawioną przez dostawcę morąskiej „Sklejce”. Wartość towaru została wyceniona na ponad 500 tysięcy złotych. Zwrotu takiej kwoty fabryka domagała się od PKP, nie chcąc początkowo przyjąć odnalezionej blachy ze względu na jej uszkodzenia. Pół miliona złotych – to już był zabór mienia wielkiej wartości, za który groziła surowa kara.

Prokurator przedstawił sprawcom zarzuty i nakaz aresztowania podejrzanych.

Do izby zatrzymań Komendy Powiatowej MO w Morągu trafił też kolejarz Tadeusz P.

Posadzili mnie na „dołku” w piątek, 24 marca, a na sobotę miałem ustaloną datę ślubu w Urzędzie Stanu Cywilnego. Łaskawie zwolnili mnie na 2 dni, abym mógł zawrzeć związek małżeński, a nawet wypić na nową drogę życia – wspomina były zwrotniczy.

Był to dla niego prawdziwy kielich goryczy. Po ślubie, w poniedziałek ponownie zgłosił się na komendę i już nie wrócił do domu. Podobnie jak koledzy, czekał na zakończenie śledztwa w areszcie, gdzie dotarł do nich akt oskarżenia. Na początku grudnia 1972 roku rozpoczął się proces, który – ze względu na wspomnianą wysoką wartość blachy – toczył się przed Sądem Wojewódzkim w Olsztynie. Sędzia Tadeusz Rink sprawnie przeprowadził postępowanie potwierdzające wyniki śledztwa i równie gładko skazał oskarżonych na kary, które wywołały szok wśród rodziny i znajomych całej piątki, ale i samych prawników. Zaskoczony był również prokurator z Morąga, który domagał się niższych wyroków (z reguły jest odwrotnie). Jednak sąd nie miał wątpliwości: Zenon S. został uznany za prowodyra i skazany na 9 lat więzienia, Tadeusz P. na 8, a trzech pozostałych na 7 lat. Dosięgła ich surowa ręka sprawiedliwości za to, że „działając wspólnie i w porozumieniu z wagonu kolejowego zabrali w celu przywłaszczenia 5.000 kg blachy mosiężnej na szkodę Polskich Kolei Państwowych o wartości 507.535 złotych”, przy czym dwaj pierwsi dostali więcej, bo byli poprzednio karani za przestępstwo umyślne. Sąd nałożył na wszystkich grzywny od 10 do 20 tysięcy zł plus konfiskatę mienia w całości oraz pozbawienie praw publicznych.

< 1 2 3>

UDOSTĘPNIJ SOCIAL MEDIACH:

Komentarze

[fbcomments]