W zakładzie wulkanizacji opon doszło do zabójstwa. Prowadzący śledztwo nie wierzy świadkowi i zarzuca mu kłamstwo
24 lutego 2018

Andrzej Kraszewski i Janusz Panasiewicz od trzydziestu lat prowadzili zakład wulkanizacji opon. Kiedy startowali z tym biznesem, były tu peryferie dużego miasta, ale od kilku lat, kiedy dookoła nich, na łąkach i polach zbudowano kilkanaście bloków, interesy szły coraz lepiej. W okolicy zamieszkały tysiące zmotoryzowanych mieszkańców, którzy chętnie korzystali z pobliskiego serwisu. Każdego roku przymrozki i pierwsze opady śniegu zwiastowały początek „gorącego” okresu, bo każdy chciał od ręki zmienić letnie opony na zimowe. Zwykle kierowcy pojawiali się falami, po każdej większej śnieżycy lub gdy zaczynały się mrozy.
Kolejki ustawiały się głównie w soboty, bo w tygodniu klienci są zapracowani i zabiegani. Sytuacja powtarza się wiosną, ale wtedy nie jest już tak tragicznie. Bywają i tacy kierowcy, którzy przez roztargnienie zwlekają z tym do maja, a nawet do czerwca. Jedno co się przez lata nie zmieniło, to fatalny dojazd do ich firmy. Ostatnie pięćdziesiąt metrów to były głębokie wyboje, a jedyna latarnia od roku nie działała, bo nikomu nie chciało lub nie opłacało się wymienić zepsutego żarnika.
Tamten tragiczny, grudniowy poniedziałek nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ruch od kilku dni był mniejszy, bo ludzie byli pochłonięci przygotowaniami do świąt. Zakład rano otworzył Kraszewski, około 14 pojawił się Panasiewicz. Korzystając z wolnego czasu, zajęli się porządkowaniem terenu i rozwieszaniem kolorowych, świątecznych światełek, które miały rozświetlać ciemną okolicę. Był mglisty wieczór, siąpił deszcz, ale kiedy je włączyli na kilka minut, zrobiło się jak w bajce. Kilka tysięcy ledowych lampek robiło imponujące wrażenia. – Najładniejsza dekoracja w okolicy – doszli do wniosku wspólnicy.
Komisarz Florczak nie miał jednak szansy nasycić wzroku tą dekoracją, bo kiedy zjawił się w zakładzie wulkanizacyjnym, okolica tonęła w ciemnościach i rozświetlały ją jedynie reflektory radiowozu.
– Dochodziła godzina osiemnasta. Siedziałem w biurze i kończyłem wypełniać dokumenty do ZUS-u, Andrzej poprawiał coś przy wyważarce, bo coś tam się zepsuło – relacjonował Janusz Panasiewicz komisarzowi Florczakowi. – Nagle usłyszałem huk, taki jaki wydaje pękająca opona. Zszedłem po schodach i zobaczyłem, że Andrzej leży w kałuży krwi. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że został zastrzelony.
– Widział pan sprawcę? – zapytał komisarz Florczak.
– Niestety nie. Wyjąłem komórkę z kieszeni, żeby zadzwonić na policję. W tym momencie z piskiem opon odjechał samochód. Widziałem go przez okno.
– Może chociaż zapamiętał pan numer rejestracyjny?
– Kierowca nie włączył nawet świateł pozycyjnych, pewnie zależało mu, by nikt go nie widział. Dlatego podejrzewam, że to musiał być morderca. Nie wiem, czy miał wspólnika, bo słyszałem tylko jedno trzaśnięcie drzwiami, ale przecież kierowca mógł zostać za kierownicą. To był ciemnoniebieski passat albo ford mondeo. Koloru jestem pewien, co do marki to nie dam sobie głowy uciąć. Andrzej nigdy nie zwierzał mi się z żadnych problemów, nikt mu nigdy nie groził. Nie prześladowała nas żadna mafia, ale w gruncie rzeczy to ja Andrzeja tak do końca nie znałem. Wprawdzie od wielu lat byliśmy wspólnikami, ale łączyły nas tylko sprawy biznesowe. To naprawdę bardzo zagadkowa, tajemnicza sprawa – skończył opowieść Panasiewicz.
– Ma pan rację, bardzo tajemnicza. Nie wiem wprawdzie, gdzie ukrył pan broń i jakie były motywy zbrodni, ale podejrzewam, że to pan go zastrzelił.
– Chyba pan żartuje?! Przecież nie miałem żadnego powodu, żeby zamordować Andrzeja!
– To dlaczego pan kłamie? – zapytał komisarz
Na jakiej podstawie komisarz Florczak zarzucił Panasiewiczowi kłamstwo?
Rozwiązanie zagadki kryminalnej na kolejnej stronie.