Mówili, że złodziej u siebie nie kradnie. Uwierzyli, że takiego sąsiada ze świecą szukać. On, tak szybko jak z więzienia wyszedł, do niego wrócił
15 stycznia 2018

Ludzie zawodowo trudniący się popełnianiem przestępstw także gdzieś mieszkają, podobnie jak cała reszta społeczeństwa. Wokół takiego sąsiedztwa narosło trochę stereotypów i krążą obiegowe powiedzonka, chociażby takie jak: „Złodziej u siebie nie kradnie” albo „Lepiej mieć złodzieja za sąsiada niż takiego, co wszystko wygada”.
Z reguły jest tak, że wszyscy naokoło wiedzą, czym zajmuje się sąsiad i nikt z tego nie robi tajemnicy, łącznie z nim samym. Nie trzeba być wścibskim, aby zauważyć, że ktoś, kto nie jest właścicielem autokomisu, co kilka dni podjeżdża innym samochodem z tablicami rejestracyjnymi z innego województwa, czy innego kraju, albo wieczorem prowadzi na parkingu długie niezbyt cenzuralne rozmowy ze swoimi kolegami o wyglądzie i urodzie bardziej przypominającej ogry niż młodych mężczyzn.
Takie rzeczy łatwo zauważyć i chyba dlatego ludzie doskonale wiedzą, kto żyje z przestępstw i dlaczego policjanci zachowują się tak, jakby niczego nie widzieli. Mówi się wtedy, że albo są tak mało inteligentni, albo po prostu nie chcą widzieć z wiadomych przyczyn. Prawdę potwierdza modyfikacja starego przysłowia stwierdzającego, że „Wiedzą sąsiedzi, za co kto siedzi.”
W dniu, kiedy Sławomir W. wprowadzał się do bloku przy ul. B. Prusa w S. mieszkańcy budynku z łatwością mogli zorientować się, jakiego będą mieli sąsiada. Nie dość, że sam miał na rękach i na szyi liczne tatuaże, to kilku mężczyzn, którzy pomagali mu w przeprowadzce, nie wyglądało lepiej od niego. Był upalny lipcowy dzień, więc panowie nosili meble rozebrani do pasa i ich więzienne tatuaże mogli obejrzeć wszyscy sąsiedzi i zaciekawione sąsiadki. Ponieważ działo się to jeszcze przed 1990 rokiem, kiedy zwyczaj tatuowania ciała był w Polsce powszechny tylko w subkulturze więziennej, sytuacja była oczywista. Wszyscy wiedzieli, że do bloku wprowadza się kryminalista.
Jednak od momentu wprowadzenia się, nowy mieszkaniec bloku przez jakiś czas nie zaznaczał swojej obecności.
Mieszkająca na tym samym piętrze emerytowana nauczycielka Jolanta F. zapamiętała tylko, że wraz z jego wprowadzeniem się ustały głośne awantury u mieszkającego piętro wyżej Krzysztofa K., który po powrocie z pracy w miejscowym browarze, miał zwyczaj czasami bić żonę.
Ponieważ robił to po pijanemu i przy akompaniamencie wyzwisk oraz głośnego płaczu bitej, większość sąsiadów wiedziała o tej sytuacji. Nikomu jednak nie przyszło do głowy interweniować, czy dzwonić po policjantów. Mieszkanie zajmowane przez Sławomira W. oraz jego żonę i dwójkę małych dzieci, znajdowało się dokładnie pod mieszkaniem brutalnego pracownika browaru, więc tzw. „efekty akustyczne” każdej awantury docierały do niego bezpośrednio.
Nie wiadomo jakie były motywy jego działania, ale dosyć szybko po wprowadzeniu się, kiedy Krzysztof K. zaczął awanturę, nowy sąsiad poszedł do niego i poprosił o spokój. Należy przypuszczać, że zrobił to po swojemu, nie wchodząc w dyskusję i używając raczej wulgaryzmów niż normalnych słów. Kiedy żona Krzysztofa K. zapłakana otworzyła drzwi, jej mąż nadal ją wyzywał i nowego sąsiada także przywitał stekiem wyzwisk. Trudno dziś precyzyjnie ustalić, jak w szczegółach się to odbyło, ale wiadomo, że Sławomir W. po prostu spuścił solidne lanie damskiemu bokserowi obiecując powtórkę, gdy sytuacja się powtórzy. Oczywiście, nie musiał długo czekać, bo już w następnym tygodniu z mieszkania Krzysztofa K. zaczęły dochodzić odgłosy regularnej awantury. Tym razem jednak Sławomir W. na darmo dobijał się do drzwi. Krzysztof K. nie otworzył ich i najwyraźniej zabronił także żonie. Przyznać trzeba, że awantura jednak ucichła.
Dwa dni później Sławomir W. spotkał swojego sąsiada przed blokiem, a fakt ten obserwowało kilka sąsiadek, jak zwykle siedzących na ławce przed klatką schodową. Krzysztof K. miał sporego pecha, bo z sąsiadem kryminalistą było dwóch jego masywnie zbudowanych kolegów, a całą trójkę zauważył zbyt późno, aby ratować się ucieczką.
Znów Krzysztof K. dostał porządne lanie, tym razem solidniejsze i połączone z groźbą wywiezienia „na wycieczkę do lasu” w wiadomym celu. Po tym pobiciu podobno przez kilka tygodni leczył połamane żebra, ale od tego czasu nikt w bloku nie słyszał już awantur w jego mieszkaniu i chyba rzeczywiście ich nie było, bo żona Krzysztofa K. przestała chodzić z opuszczoną głową i pudrować sińce.
Spokój trwał nawet wówczas, gdy Sławomir W. na jakiś czas trafił do więzienia. Być może dlatego, że nadal mieszkała tam jego żona i dzieci, regularnie odwiedzane przez brata Sławomira W. i kolegów z półświatka, pomagających jej przeżyć odsiadkę męża.
Dobre sąsiedztwo
Na przestrzeni lat w tym zamieszkanym przez prawie setkę rodzin bloku, zdarzały się włamania do mieszkań, piwnic czy kradzieże samochodów. Nie łączono tych zdarzeń z osobą Sławomira W., choć zdarzało się, że niektóre osoby podejrzewały o to jego kolegów odwiedzających go dość często. Z tymi osobami łączono raczej kradzieże samochodów niż włamania do mieszkań. Uznawano, że jeśli przyjeżdżają tu złodzieje i zobaczą atrakcyjne auto, to wcale nie jest wykluczone, że po prostu je ukradną. Bo dlaczego mieliby tego nie zrobić?