Zwyczaj wyrywania z rąk kata przyszłego męża, znany jeszcze ze średniowiecza, praktykowany był w Polsce do XVIII w. Czasami skazaniec wolał stryczek…
10 czerwca 2018
Tak wrażliwe i utalentowane dziecię, jakim był młody Franciszek Karpiński, został kiedyś zabrany przez swego ojca, aby na własne oczy zobaczył jak wygląda wykonanie egzekucji.
Pewnie i bez tej pokazowej, jakże okrutnej lekcji napisałby śpiewane do dziś pieśni „Kiedy ranne wstają zorze” oraz „Wszystkie nasze dzienne sprawy” i z pewnością nie zszedłby na złą drogę. W liczniejszych natomiast przypadkach taka „pokazówka” budziła zamiast grozy podziw dla zbrodniarza, który zamiast skamleć o łaskę – wolał odegrać swoją ostatnią melodię, czy w inny sposób okazać swą pogardę dla śmierci. Owego podziwu pełno jest w opisach ówczesnych egzekucji i takie właśnie odczucie zdawało się być dominujące.
Cały ceremoniał związany z egzekucją skłaniał zresztą skazańca do demonstrowania spokoju i swojej odwagi.
Jego celę przez kilka dni odwiedzała publiczność. Jak odnotował w „Encyklopedii staropolskiej” Zygmunt Gloger: „obowiązkiem sądu było starać się o najliczniejsze odwiedziny, aby uwidocznić ogółowi przykład kary za zbrodnię”. Jan Duklan Ochocki pisze w swych pamiętnikach, że przez trzy dni ksiądz nie odstępował skazańca, a „kat także był ciągle przy delikwencie, nocował z nim i oswajał z sobą”. Było z tym chyba mnóstwo zachodu, skoro – jak czytamy dalej – „po każdej kadencji grodzkiej kilku więźniów exekwowano, albo na ćwiartowanie i ucięcie łba i szubienicę”.
O zuchach, którzy potrafili do końca zachować się z godnością, a nawet humorem krążyły następnie pełne podziwu opowieści.
Niektóre ich powiedzenia stawały się przysłowiami, powtarzanymi potem długo. Tenże Gloger w tym samym haśle zapisał jedno z nich: „Panie Jakubie, wieszaj pan!” Słowa te – czytamy – „poszły w przysłowie, kiedy kto jakiej niekorzystnej łaski nie chce”, a zawołać miał tak do kata zdeterminowany skazaniec, gdy jakaś szpetna baba próbowała go uratować od śmierci, zarzucając mu na głowę chustkę.
Być może ów Jakub, do którego zwracał się niedoszły narzeczony, to jeden z najstarszych polskich katów, o których zachował się ślad w historii. Takie bowiem imię (bez nazwiska) nosił kat, który jako pierwszy powiesić miał za opłatą trzech złodziei w Tęczynie; przeniósł się następnie na stałe do Biecza. O Bieczu właśnie przewodnicy opowiadają turystom, że tu funkcjonować miała szkoła dla katów znana nie tylko w najbliższej okolicy. Tu ponoć pachołkowie, pomocnicy katów, zwani katowczykami, pobierali nauki i zdawali egzaminy na fachowych już katów. Historycy tego nie potwierdzają i uważają rzecz za zmyśloną legendę.
* * *
Zwyczaj wyrywania z rąk kata przyszłego męża lub żony wywodzący się ze średniowiecza, a który opisał Sienkiewicz w „Krzyżakach” – przetrwał przez długie lata. Za czasów Ochockiego (koniec XVIII wieku), jak wynika z jego wspomnień, był on nadal żywy, a niektórzy autorzy twierdzą, że takie przypadki zdarzały się jeszcze na początku XIX wieku.