ARCHIWALNE WYDANIE

6/2003 (202)

SPIS TREŚCI

od redakcji

Słowo bez honoru. Jeszcze do niedawna prawie wszyscy z nas nie mieli nic albo bardzo niewiele, gdyż - jak większość doskonale jeszcze pamięta - czasy socjalizmu cechowało powszechne ubóstwo. Dzieliliśmy tę biedę solidarnie, wspomagając się nawzajem tak, jak tylko było to możliwe w ówczesnych realiach. Pożyczaliśmy sobie pieniądze, aby jakoś przetrwać od pierwszego do pierwszego każdego miesiąca, ufnie żyrowaliśmy pożyczki kolegom w pracy, gdy spadała na nich konieczność grubszych wydatków. Kredytów bankowych było niewiele, ale jeśli już ktoś z naszych przyjaciół zdołał taki zdobyć, bez wahania udzielaliśmy mu poręczenia. Co znamienne, pożyczona gotówka bez wielkich przygód do nas wracała. Z kolei zaś żyranci na ogół nie doświadczali przykrych konsekwencji swojej uczynności, czyli nie byli zmuszani do spłacania cudzych długów. A jeśli już nawet im się to przytrafiało, byli w stanie temu podołać, gdyż w gruncie rzeczy raczej nie operowano dużymi kwotami. I tak sobie w tej wspólnej biedzie radziliśmy, wzajemne stosunki i rozliczenia opierając na względnie stabilnej bazie zaufania oraz wzajemnej życzliwości. Bez weksli, bez pisemnych umów, praktycznie bez zabezpieczeń. Przeważnie tylko na słowo. Za słowem tym wszakże stał honor, bo to było najcenniejsze dobro, które mieliśmy. Rzecz jasna, nie zamierzam tu sugerować, że wspominam raj utracony, bo że nie był to raj, dzisiaj chyba nikt nie ma wątpliwości. Ktoś jednak może w tym miejscu powiedzieć, że byliśmy ubodzy, lecz aż takich obszarów biedy jak teraz - wtedy nie było. Owszem, zgoda, dopiero od kilku lat poznajemy prawdziwą nędzę w coraz większej skali. Równocześnie stykamy się z przykładami bogactwa dawniej wprost niewyobrażalnego. W dodatku szerzy się wielce niepokojące zjawisko; im większy majątek, tym większa obojętność na nędzę czy chociażby kłopoty finansowe innych.

Ewa Kozierkiewicz-Widermańska