Chociaż odbieranie bliźnim pieniędzy, kosztowności czy też innych cennych walorów z użyciem siły, drogą rabunku, było prawdopodobnie najstarszą formą kradzieży – to bardziej finezyjne pozbawianie ich tych dóbr w taki sposób, by nie zdawali oni sobie z tego sprawy, też niewątpliwie sięga odległych czasów.

Obie te formy przestępczej działalności funkcjonowały często zgodnie ze sobą: gdy jednak poprawiał się stan bezpieczeństwa w mieście i policja energicznie brała się za publiczny porządek – ta druga, subtelniejsza, zyskiwała na popularności wśród przestępczego narybku.

Można przypuszczać, że w Warszawie w pierwszym okresie jej historii, jeszcze nim stała się stolicą kraju, ukształtował się w granicach miasta i poza jego obrębem mocno zintegrowany wspólną podkulturą, podziemny klan złodziei, nie gardzących zapewne i grabieżczym  rozbojem. W tym łotrzykowskim światku ceniło się najbardziej spryt i brawurę.

 

Po pierwsze: nie daj się złapać!

„Kto z łotry przestawa, łotrem także bywa, gdy się często łotrowskim sztukom przypatrywa” – pisał w 1600 roku Sebastian Klonowic w wydanym wówczas „Worku Judaszów”, w którym przedstawił bardzo rozbudowany świat ówczesnych rzezimieszków.

Spryt i brawura były niezbędne, gdy chciało się uniknąć niezwykle surowych kar w razie schwytania. A właśnie takie były charakterystyczne dla miast, które rządziły się prawem magdeburskim i jego odmianą chełmińską, jak w przypadku Warszawy, owym ius municipali (prawem miejskim) wzorowanym na „krwawej Saxonie”.

Topienie, ścinanie, morzenie głodem – takie kary utrzymywały się długo w feudalnej tradycji jako odpłata za wszelkie łotrostwa. Tak samo karani byli wspólnicy zawodowych rabusiów i złodziei, pomagający im się ukryć lub skupujący łupy.

Sprawiedliwości w przypadku kradzieży pospolitych – zwyczajowo od wieków – dochodzili sami poszkodowani, i robili to bardzo bezwzględnie. Wszelkie natomiast łotrostwa, a więc zawodowe kradzieże i rozboje, ścigane były z urzędu. Faktycznie jednak do osadzenia i skazania dochodziło tylko w przypadku schwytania na gorącym uczynku. Sprawę rozpatrywały wówczas niemal natychmiast tzw. sądy gorące, rządzące się procedurą wyjątkową, nie dającą schwytanemu „z licem”, tzn. z dowodami winy, żadnych uprawnień do obrony.

Wyroki zapadały jako ostateczne, a kary bywały niezwykle surowe. Zwyczajowo kradzież mienia o wartości do 3 złotych polskich bywała karana zwrotem czterokrotnej wartości i chłostą pod pręgierzem. Przyswojone za czasów Kazimierza Wielkiego prawo magdeburskie stanowiło: „Jeśliby kto ukradł, co by trzy złote albo wyższej ważyło, ma być obwieszon”. Poniżej tej granicy „u pręgi (pręgierza; SM) ma być bit i włosy mają być oberżnione”. Gdy zaczęto powszechnie nosić krótkie czupryny – znaleziono i na to sposób: obcinano ucho lub nozdrza.

Taką operację zwano „oszelmowaniem”. „Kto by okradł króla lub rycerza, ulegnie oszelmowaniu, czyli obcięciu jednego ucha” – stanowiło dawne prawo rozciągnięte potem i na inne przypadki kradzieży. Sam wyraz pochodzi z języka niemieckiego (schelm), w którym zawsze oznaczał łotra i hultaja; u nas słowo „szelma” nabrało znaczenia raczej żartobliwego.

Stanisław Milewski

UDOSTĘPNIJ SOCIAL MEDIACH:

Komentarze

[fbcomments]